Translate
niedziela, 25 maja 2014
niedziela, 18 maja 2014
postanowione
Już
za rok - nie, nie matura, to odfajkowałam pół wieku temu. Ostatnio serfując w
Internecie znalazłam słowo odpowiednie, dosadnie i dokładnie obrazujące, co za
rok zrobię - „wyriepdolę” telewizor!
Skończy się umowa z prymitywnymi oszustami,
będzie w domu święty spokój, koniec sieczki słomiano-intelektualnej, komentarzy
zamiast rzetelnych informacji, koniec tego blablania wszystko wiedzących, słodko
pierdzących i na raz gadających cymbałów, koniec cyrkowych sztuczek, manipulowania i tych kretyńskich reklam. - Mój portfel należy do mnie! Wieprzowiny nie jadam, oglądanie świńskich
ryjów dla wegetarian nie jest szczytem marzeń.
Jest maj. Kwitną bzy.
Guzik mnie obchodzi kogo skołowana demokuracją gawiedź ma wybrać. Nastrojona jestem pokojowo.
Chociaż bosa a jednak w ostrogach - chamstwu mówię nie!
Jest maj. Kwitną bzy.
Guzik mnie obchodzi kogo skołowana demokuracją gawiedź ma wybrać. Nastrojona jestem pokojowo.
Chociaż bosa a jednak w ostrogach - chamstwu mówię nie!
Maj
majowi nie równy, klimat się skiepścił, maniery i moralność szlag trafił.
Trochę ogłady!
Trochę ogłady!
czwartek, 15 maja 2014
ja i Mistrz
Dwoje
młodych turystów, z wielkimi plecakami, sapiąc i rozsiewając zapach potu wreszcie wdrapało się na szczyt wznoszący się ponad skąpaną we mgle doliną.
Zupy grzybowej nie lubię. Uwielbiam natomiast łazanki z kapustą, jem je z przyjemnością, wielkim apetytem, najbardziej smakują w dobrym towarzystwie, gdy rozpustnie zawładną kubkami smakowymi a uszy pieści plumkanie paluszków samego Mistrza.
–
Popatrz moja słodka, jak tam pięknie – powiedział przewodnik stada, mrużąc w uśmiechu
cukrowe oczka, ślizgające się po falującej piersi partnerki.
Twarz
dziewczyny na tle sino zielonego plecaka pulsowała purpurą.
-
No! – złapała wątek myślowy samca i ze świstem wciągając powietrze,
dodała - ledwie zipię, daleko jeszcze?
-
Pozwól słońcu pieścić skórę, masz taką promienną twarz.
-
No! – dziewczyna właśnie dostrzegła tło chłopaka rozanielonego jej widokiem i
doliny pod ich nogami, wysapała ostrzeżenie - te białe kłęby… wiatr kotli … niebawem nas dopadną… zły
pomysł… tu się pchać.
-
Ciesz się słońcem. Nie martw się, teraz już będzie tylko z górki, za chwil parę będziemy się upajać aromatem schroniska.
Przed
nimi, po stromym zboczu wiła się kamienista ścieżka. Dociskani tobołami,
żwawo podążali serpentynami, wytyczonym szlakiem ku celowi. Miejscami grawitacja przynaglała poganiając ich i zdawało się, że wkrótce osiągną kres podróży, ale
dotarli do miejsca gdzie żwir i skały zasypały ścieżkę. Bezpieczniej było
obejść żwirowisko, które żyło jeszcze po nocnej ulewie, staczały się z rumorem pojedyncze kamienie a woda pod nim ciurkiem spływała, gulgocząc
ostrzegawczo – ja tu teraz rządzę!
Żeby
ominąć przeszkodę, musieli zejść ze szlaku na trawiaste zbocze i koliście
obejść niebezpieczny zator.
Po stromym zboczu trawa spływała lśniącymi kaskadami, śliska była
niczym psie gówno na trawniku, trzymała się mocno żwiru, ale nie dawała oparcia
zatapiającemu się w niej obuwiu.
-
Ja nie mogę! - poskarżyła się dziewczyna spychana ciężarem plecaka.
Idący
przodem, dżentelmeńsko wyciągnął pomocną
dłoń zachęcając dziewoję do podjęcia dalszych zmagań z terenem. I stało się!
Dziewczyna osłabiwszy czujność, lekko wsparłszy się na dłoni, ślizgiem płaskim
podcięła nogi młodzianowi i oboje pojechali w dół dupo-zjazdem, potykając się
o przeszkody koziołkowali wprost na kolejne żwirowisko, aż do krzaków i ościstych
świerków u nasady boru. Tam dziewoja zawisła niczym frytka na widelcu. Mogła
tylko majdać nogami. Chłopak pokoziołkował w dół kilkanaście metrów, wreszcie
przywalony plecakiem osiadł na półce wymoszczonej trawą. Żwir osuwający się
przestał hałasować, strach opuścił na chwilę naszych bohaterów i w ciszy mogli
wreszcie usłyszeć pochrapywanie i pomruki dobiegające z za wielkiej skały na
skraju boru.
O
wałęsających się po szlakach niedźwiedziach słyszeli, a nawet o sądowych
rozprawach po starciach z tymi chronionymi rozbójnikami, ale nie oczekiwali, że
spotka ich osobiście zaszczyt.
Nastała
kolejna fala strachu, bo gałąź, która więziła dziewczynę pękła z hukiem i
puściła zniewoloną, ta narobiła takiego wrzasku, że obudziła drzemiącą w
promieniach słońca bestię, jak mniemali, bo pochrapywanie ustało i słyszeć
dały się trzaski kroków zmierzających w ich stronę.
Szczęściem
dla nieszczęsnych turystów była to tylko utrudzona gaździna. Zaskoczona w
oparach borowików, rydzów i maślaków z werwą się pozbierała, zebrała do kupy tobołki,
także turystów i powiodła ich do swojej chaty, bowiem duchota i kłęby chmur nad
nimi nie zapowiadały, by przerażeni i poturbowani byli w stanie odnaleźć drogę i
sucho dotrzeć do schroniska.
W
strugach deszczu dotarli pod dach i wśród grzybowych aromatów opatrywali rany i
siniaki. Kiedy nastał czas posiłku, nachwalić się nie mogli uwarzonej przez
gaździnę strawy.
-
Nigdy nie jadłem tak smacznej grzybowej! – wychwalał młodzik.
-
No! nawet mamusia takiej nie umiała ugotować – pochlipując, narzekała obolała
dziewczyna.
Mocno
byli poobijani, do tego deszcz padał cięgiem do nocy i przez kolejne dni i noce
lało jak z cebra, więc zmuszeni byli korzystać z gościny.
Gaździna
rada nierada, bez szemrania przyjęła obowiązek karmienia ich najlepiej jak
potrafiła a że zachwalali grzybową, skoro świt chodziła do lasu i za
grzybami się rozglądała, by na wieczerzę przyszykować gościom specjał kurnej chaty.
Za
każdym razem z wdzięczności przesadnie zachwalali aksamitną, śmietankową
rozkosz, w której obok gról, cebuli i marchwi, pławiły się najszlachetniejsze z
grzybów.
Po
tygodniu znikły siniaki, zagoiły się zadrapania i niebo się nagle przetarło, zapowiadając
koniec ulewnym deszczom.
Gaździna skoro świt skradając się przez przechodnią izbę nie zastała tam swoich gości.
Widać przed świtaniem uszli, pozostawiając po swojej bytności bilecik dziękczynny. Rada, że nie musi szlajać się po lesie za borowikami, ruszyła do wsi.
Po drodze spotkała rozradowanych drwali, którzy wracali z dworca z nowymi
siekierami, chciała wiedzieć, czy to one ich tak radują.
- Witojcie! Co wos tak
ciesy!
- Widzieli my ceprów
objuconyk tobołami, gnali jaze się kuziło. Nie kcieli od nos susonyk grzibow, nawet
widzieć ik nie ciekawi, godali, ze jakosik baba ik majęc w chałupie, grzibami ino kormiła bez caluśki tydzień.
- E! Wdzięcności Pańsko!
Jo'k w dyscu chodziła za grzibami lo nik,
straśnie sie im ik kciało, cięgiem ino o grzibowej godali.
Zupy grzybowej nie lubię. Uwielbiam natomiast łazanki z kapustą, jem je z przyjemnością, wielkim apetytem, najbardziej smakują w dobrym towarzystwie, gdy rozpustnie zawładną kubkami smakowymi a uszy pieści plumkanie paluszków samego Mistrza.
Lubicie
grzybową?
Zatem
na grzybową zapraszam do „jadłodajni”.
Ja i Mistrz, zjemy jeszcze kiedyś łazanki z kapustą w wersji dubeltowej JJ
Subskrybuj:
Posty (Atom)