He Who Can't Marry / THE MAN WHO CANT GET MARRIED
- komedia romantyczna, 16 odcinków
Cho Jae Hee-
kawaler po 40, wyjątkowy uparciuch, trudny do zniesienia, perfekcyjny we
wszystkim, co robi. W jego życiu pojawiają się trzy kobiety; lekarka, nowa
sąsiadka i koleżanka z pracy.
Jak przyrządza swój ulubiony posiłek Jae Hee?
Sieka stek nożem, bardzo precyzyjnie...
Nakrywa do stołu i zasiada sam, gdy zabiera się za pierwszy kęs, przypominają mu o imprezie u klienta…
Atrakcyjna kobieta pyta go, czy lubi spaghetti, on wyjaśnia, że to nie spaghetti ponieważ makaron jest cieńszy niż zwykłe spaghetti, o ile pamietam podaje wymiary.
Jest z wyboru sam, przy barze siedzi sam …,
odmawia, jedzenia zupy z wodorostów w dniu urodzin, mówiąc, że to żałosne, jak na człowieka w jego wieku i idzie do swojego mieszkania gdzie:
Nigdy nie wiadomo kto nam otworzy drzwi do przyszłości.
Sam, singiel.
Serfuję po
Internecie i dość często spotykam tam takiego Sama, pojawia się obrośnięty „problemem”.
Więc słucham i
przyglądam się temu rosnącemu zjawisku i nie dziwi mnie ono, nie płoszy i nie
stroszy, jest jak płomień świecy na zmiennym wietrze, niezrównoważony to w tę,
to w tamtą stronę nagina światło a jedynie cieniem straszy, jak z przeszłości
bajaniem.
Tak
nas dużo się zrobiło globalnie, że aż za dużo, chcieć i mieć, gnać i srać gdzie popadnie i czym się
da, zadeptać Naturę, bo niby skąd ona się tu wzięła? Ja tylko mogę o tym, co widzę
i czuję powiedzieć. Odczucia mam własne.
Kiedy byłam piękna i młoda zastanawiałam się czy mam
się powielić, zatęchły klasztor odpadał, zew Natury był, przecież nie bez
powodu nam wmontowane różne gruczoły i organy, to i zagrały, szczęściem nie
mnogo i na pewno nie chciejstwem przez in vitro zaowocowało jedynym potomkiem,
bo przecież - gdzie się podziejemy, skąd brać papu? Robota tylko czekała z kupą upokorzeń z wstecznego myślenia pierdzi-stołków władców i czyhała pułapką
na każdym zakręcie życia nas młodych. Szkoła dała wiedzę o obowiązkach i
konieczności ich spełniania, nieliczni Nauczyciele wektorem pokierowali i
puścili w świat z nadzieją, że sobie jakoś poradzimy. I dało radę, dzięki
dobrym radom i podstawowej edukacji, reszta okazała się bezużytecznym mitem,
papką bez witamin.
Książki wącham, zaglądam na koniec, wsadzam nos w
środek i z początkiem konfrontuję, czytam albo odrzucam precz papierowy niezborny
bubel – bo tak to i ja potrafię, są
takie książki, które trzymam, jak słowniki się trzyma i zaglądam i kontempluję i
zachwycam się od nowa, świeżym okiem oglądam znane zagadnienia.
Na porównywanie z rówieśnikami nie było czasu ani
sposobności. Każdy gdzieś w prywatności „klepał
swoją biedę”, czmychał do swoich, kryjąc tajemnice.
Tak, więc po omacku, w ciemno szukałam sensu
egzystencji, nie oglądając się na innych, szłam do przodu, borykając się z
kłodami, upośledzeniem, zawiścią radząc sobie w pojedynkę z brakami swoimi. Mówili-
„Rodzina to podstawa” a podcinali jej
korzenie, owoce tego dziś mamy wszyscy. Pijmy, zatem miód i ocet, jaki mamy.
Bez narzekania i nie plećmy bzdurnych regułek dzieciom, że tak trzeba, że my
tak, to one też tak winne poddać się obróbce. Dzieci swój rozum mają, do nich
przyszłość ich należy.
Co możemy zrobić? Obserwować siebie swoje zachowania, bo
narybek się uczy od nas. O seksualności bez pruderii, motania, ukrywania
faktów, one i tak wypłyną a potem wstyd i obciążanie niewinnych – komu się
przyda wyszeptana spowiedź o wyuzdaniach? Odcedzić wodę od prawdy i podać na
sicie, bo i w Sieci prawda się pławi
często jakby w pomyjach, pokazywać, że świat ma stronę piękną i warto
pospacerować po łące. Ja od ojca uczyłam się nazywać kwiaty po ich kształtach,
kolorach i ich użyteczność poznawać po zapachach, ale on wywodził się z obczyzny,
podobno, nawet dziadkom nazwisko przekręcono, tak po wygodzie, może nie
powinnam się przyznawać, bo od taliba mnie wyzwą, kamieniem obrzucą.
W naszej osadzie nie ma kościoła, czasem zawitają zielonoświątkowcy,
świadkowie jehowy, ale żaden ksiądz nie mieszka a kuranty jakiegoś miecia, o świcie nabożnie zaczynają, w dzień
słuchać ich trzeba a nocą po najeżonej latarniami, opustoszałej, krótkiej drodze
kuranty przeganiają koziołka bekającego, zgubił się matce, sarnie rozjechanej
na rozwichrzonej szosie znikąd donikąd z beznadzieją gnającej byle dalej, byle
więcej prze-tyrać.
Człowiek w mnogości swojej nie widzi już innych
istnień, chyba, że je pragnie skonsumować. Taki jest wkręcony w ten wir obłędu.
Ukląkł
przed ekonomią polityczną, ugiął kark, zjeżył sierść od ogona aż po zdumione
czoło, osamotniony w ciżbie, pustym okiem śledzi kartę kredytową, wyciągnął
przed siebie linie papilarne i nie dziwi się nawet, że kładą mu na nich chip i już chce, nawet prosi, przecież
taki wystraszony, pogubiony, pusty, nienasycony, ogłupiały,…
Czy trzeba wisielcowi sznur bardziej zaciskać?
Przedwczoraj między słońcem a ziemią kryształowo było, żaden obłoczek
nie rzucał cienia, pierwsze, cytrynowe motyle cieszyły się swoją świeżością i blaskiem,
samolot niczym kometa brylował odblaskami, uciekał przed własnym, krótkim,
białym ogonkiem, umykał gdzieś na południe z uciekinierami, przed chłodem, nocą
macnęło białą łapą wszystko to, co zagarnąć zdołało, skutkiem umarły złote słońca
zamknięte w kielichach wczorajszych krokusów, nie otworzyły serc, leżą rozmemłane
mrozem. Wczoraj niektórym w podkoszulkach gorąco było a przecież jeszcze w
cieniu grypa się czai. Za to dzisiaj od rana na niebie smugi skrzyżowane w
proteście, dziwnie puchną, pęcznieją aż zawrotów głowy dostałam. Ciśnienie
skacze, jakieś bezsenności, mówię - odpowiadają niedosłuchy, tu i tam resztki,
niedojdy i konsekwencje niczyje…, co ja się będę tym zajmować, wpływu nie
mam, nigdy mnie nie poważano, zawsze głupia byłam, najpierw smarkata, potem
niedojrzała, teraz pomarszczone zombie jakieś...
Świat się kręci i będzie i ten płonień świecy będzie
migotał, przeginał to w jedną to w drugą stronę. Ja pozostanę jak jestem, głupia,
ale szczęśliwa.