„Nienawiść
zaślepia,
gniew ogłusza,
a ten, kto pragnie zaspokoić żądzę
zemsty,
może przypadkiem napić się goryczy.”
Nie jestem typem awanturnicy,
ani wścibska, ani zachłanna, nie mam nic z „psa ogrodnika”. W naszej
cywilizacyjnej dżungli staram się żyć tak, by wilk był syty i owca cała. (…?)
Tak jak innym, życie dowali mi
czasem, że nie jest w smak, ale co tam- minie i zniesmaczenie.
Lubię ludzi, czasem ich nawet
potrzebuję, ale jestem samotnicą z rozbudowaną strefą nietykalności. Dlatego
osiadłam- prawie w głuszy leśnej.
Nie powiewało solidarnością środowiska, kiedy
nowy sąsiad w złych zamiarach, co rusz osaczał moją skromną osobę, samotnie
doglądającą domostwa, kiedy Papcio wybył na jakiś czas w świat.
Cóż, trafił się nam taki Nowy - samo piekło go
przysłało. Tryk paskudny, z takich, co nie zaprzyjaźni się z nikim, bo woli
zniewolić. Ale to nie tylko on taki był pokręcony, okoliczne towarzystwo,
pokazało swoją „klasę”. Łechtali się z Nowym, zabawiali w jakąś macanką
„inteligencką”, przekrzykiwali w ekstrawaganckich zakrapianych spotkaniach
okazjonalnych, każdy u siebie i ze swoimi. Doszło do tego, że zaczęli się przebijać
z Nowym we wszystkim, w dobrym; jak choćby rozmiar i ilość kwiatów w ogrodzie i
niekoniecznie pozytywnych dyscyplinach a nawet w wyszukiwaniu i sprowadzaniu na
wiochę regionalnych kapel, jakby nagle zbrakło im biesiadnych ballad, do
ukraszenia „rykowisk”.
Gdy pycha i kompletne
skretynienie ogarniało tą menażerię, z pęknięciem duszy, ja mysz myk pod
miotłę, morda w kubeł, zamykałam się ze swoimi strachami w „dziupli”.
Jako jedyna w okolicy bez obronnego psa (przyjaciela
…?) - Nie darzę psów żadnym uczuciem od dzieciństwa, bo onegdaj piesek bawiący
się ze mną i innymi dziećmi, (nigdy
nikogo nie ugryzł, ale) złapał mnie za łydkę tak, że do dziś odczuwam
wygryzioną jego wierność i łagodność. Nie „biorą” mnie wierne ślepia, ładne
mordki, raczej dbam o całe portki. Toteż, gdy pojawił się ten Nowy uzbrojony w
psią wierność, siarkę poczułam! Wiedziałam, że na pewno czeka mnie nic dobrego.
Węch mnie nie zawiódł.
Kundelek, pomiot szatański,
zbliżony rasowo do ratlerka, wdzierał się podkopem na moją posesję, stawał pod
drzwiami, zadzierał rozszczekany pysk i dawał pokaz swojej wytresowanej
zajadłości.
-„Głupia babo to mały
piesek on się boi!”-
Wykrzyknął rozgniewany Tryk, kiedy odskoczyłam od płotu jak jego psinka z
jazgotem, spieniona nieoczekiwanie naskoczyła na siatkę.
- Śmiać się, płakać?-
Zmilczałam. Pomyślałam a niech to, rozdęło mu ego, słońce wypaliło mózg?
Znam zwyczaje psie i to i owo
o nich wiem. Małego złośliwca, ślepo-wiernego druha piekielnej miernoty
rozgryzłam w mig. Gdy kundel pod moim oknem ujadał, w krzakach na swoim gruncie
za płotem swoim i moim, (bo między płotami na 30 m szerokie, puste pole było)
psinkę do ataku zagrzewał pan jego. Mogłam wyjść przepędzić zwierza, ale takie
tchórzostwo, podkręciłoby tresera, a co gorsze mógł mnie oskarżyć o napaść na psinę,
bo przecież był zapalonym miłośnikiem zwierzątek.
Co miałam robić? Oparłam się
na łokciach w oknie mojego poddasza, zatkałam uszy, wystawiłam w uśmiechu zęby
na wietrzenie. Piesek szalał, dostał takiego bigla, że wyszli okoliczni
obserwatorzy mający się oficjalnie za zacnych, przyzwoitych sąsiadów i
przemykając pod swoim pięknie przyciętym żywopłotem chichrali się czekając na
rozwój akcji.
Piesio szczekał w ciszę leśną,
śliniąc moje schodki oskomą zapatrzony w mój uśmiech. Właściciel bestii
zawiedziony rozwojem sytuacji, ukryty w krzakach choćby chciał nie mógł się
ujawnić a chciał szczekacza po kwadransie odwołać. Kokosił się i ręcznym
manewrem usiłował przywołać zwierzątko, ale bestia się zbuntowała i przestać
nie chciała. Widać we krwi już miała tyle jadu, co pan jej- terrorysta
wioskowy. Po kolejnym kwadransie szczekanie chrypieć zaczęło. Zachwyciło mnie to
chrypienie i przetrzymałam je moim tajnym sposobem przez kolejny kwadransik.
Tydzień bestia nie szczekała, bo nie mogła wydusić z siebie głosu żadnego.
Nowy przekonał się i wiedział
już, że nie rusza mnie malizna, wypożyczył psa solidniejszego, grozę
wzbudzającego od jakiegoś naiwniaka nie świadomego celu, do jakiego miał ów
zwierz służyć.
No! Teraz spacerowanie z pieskami bez smyczy i
kagańca każdego dnia miało mnie (i innych też, acz w mniejszym stopniu) zmusić
do zaryglowania się w chacie. Bestie szczekały, jak tylko nos wystawiłam.
Okolica cala żyła spietrana watahą, ale niebojaźliwi, swoje własne bestie
mający z udawaną obojętnością, sporadycznie podnosili z lekka urażone nosy na
upierdliwego sąsiada i jego stróży ładu i porządku, ale robili to tak żeby o
brak dyplomacji nie być sądzonym.
Za to ja ciągle jak idiotka w
kółko tuptałam albo stałam z odbezpieczonym granatem, chętna dowalić
popaprańcowi, jego psom i w ogóle wszystkim psycholom.
Psiarnia urosła z czasem w
ilość i z tą moją odwagą kiepsko było. Nie przywykłam obawiać się własnego
cienia, z duszą na ramieniu przemykać do drewutni po drwa.
Nowy, gonił po wsi bez
opamiętania, nosiło go jakby się nażarł viagry. Nocą okrążał nasze siedzisko,
słychać było jak siatką siepał zboczeniec. Światła przy chacie się zapalały, bo
wyczulone na gorących ogierów. A ja z siekierą pod poduszką, samotne nocki spędzałam.
Tak było przez sezon letni. Czas
przyniósł dalsze rozpasanie popaprańca. Gonił z taczkami dookoła mojej działki,
jak w koło stadionu, może dla sportu 125 x 45 m. dookoła mojej „wyspy”, ale przeważnie po zmroku, coś tam pod
mój płot sypał, kopał, może kreta w delegację odprawiał, bo nagle pojawiło się
mrowie kopców. Pomyślałam - pies mu mordę lizał! Cudotwórca, wbrew przepisom, jakie nas
wszystkich obowiązywały, podzielił ziemię tę, co ją dopiero kupił i to, czego
nie można było, dokonał, łamał przepisy proste jak drut- mordę sobie mną
wycierał, intrygował po ludziach, urzędach i gdzie się dało i to skutecznie- czemu? Teraz już wiem - żebym
nie zablokowała niecnych jego zamiarów.
Milczeć miałam i wybaczać, żyć
w strachu. No…! Co to, to nie! „Zaraza” to moja ksywa.
Ja trwogą przejęta z
bezsilnością akceptować miałam hierarchię i rytuały a rozzuchwalony oszołom
szczuł pieski z zapamiętaniem.
-Już dłużej tego nie wytrzymam! - myślałam
załamana.
Brama zamykana na skobel, żeby dziki nocą nie
zaorały moich grządek, raptem sama się otwierała, a wypożyczony przez oszołoma pies
długowłosy Collie, wpada na mnie jak siekiera na drwala. Poleciały polana na
psa, bardziej ze strachu niż z zamiarem odgonienia intruza. Serce mi waliło jak
oszalałe.
- Nie poddam się!
A kiedy przycinałam gałęzie przy płocie za
plecami charkot dał się słyszeć i już wisiał wgryzając się w siatkę psiajucha-
ratlerek a jurny władca stada, zagrzewał do walki całą sforę bestii. -Brać ją!- Powtarzał półgłosem, ale Collie
pamiętająca klocki opałowe, nauczona przykrym doświadczeniem trzymała się
ścieżki daleko od siatki, kundelek patrzył wiernie na pana przełykając niemo
ślinę, kilka przybłęd zrzeszonych przy treserze, niewyszkolonych jeszcze a
zdezorientowanych nagłym rozkazem, rozpierzchło się po lesie za wiewiórkami,
tylko jeden wierny pognał ku bramie, która tym razem była szeroko otwarta, bo
przywieźli nam z lasu kloce na opał. Cisza była, bo wywrotka się zacięła, więc
nowego, wiernego, wielkiego wilczura, większego ode mnie, nic nie powstrzymało
żeby „z wywiniętymi” kłami wparować do mojego ogrodu i wprost na mnie
błyskawicznymi skokami szusować.
- Ratuj Boże! - Już szykowałam lotny plan
umieszczenia w tej jego potwornej paszczy sekatora i kiedy znajdował się pięć
kroków przede mną, nie byłam jeszcze zdecydowana czy lepiej żeby sekator był
otwarty, czy zamknięty? Szczęściem,
Ludkowie leśni zreperowali to ustrojstwo, co robotę zastopowało, runęły kloce z
blaszanej naczepy i narobiły rumoru. Pies zebrał brew do kupy, zarył przednim
zawieszeniem i zawrócił do swojego opiekuna, który jakby nigdy nic minął
otwartą bramę spacerowym krokiem nie spoglądając nawet w moją stronę!
A wyłom w prawie, jakiego się był dopuścił
Tryk rozdrabniając działkę w celach zarobkowych wykorzystali nowi- wcale nie
lepsi- ci, co kupili jego pole i niemal na dziko, albo lewizną omijając prawo,
budowali to, co im się podobało, nie bacząc czy jest woda, gdzie ścieki popłyną
i czy nie wadzą innym. Oni dawali teraz przyzwolenie i moc Trykowi a Łaskawca
naigrawał się z nich i „doglądając” budowy podbierał o zmroku ich materiały i
taszczył z rumorem w blaszanych taczkach do swojej kanciapy. Lubił ze swoim
pieskiem przy piwku zasiąść na drewnianych balach przyszłej „hacjendy
konowalskiej” rosnącej pod samym moim nosem. Słyszałam raz jak zapewniał
zwieszony nad wiernym towarzyszem; -„Benek ty mi jeszcze z ręki będziesz jadł”-
Myślałam, że to do psa, ale okazało się, że miał na myśli właściciela
„hacjendy”.
Tryk nie pomny skutków swoich wcześniejszych
poczynań (przecież to bezmózgowiec), próbował po „dobroci” zwerbować mnie do
haremu swoich ofiar rodzinnych, paplając na lewo i prawo, żem utalentowana a
jego osamotniona kobitka winna mieć taką towarzyszkę. (A lał żoneczkę, „aż miło” - ja to bym nawet
5 minut nie słuchała poniżających po alkoholowych upierdliwości i tej jego
agresji, ale czego się nie robi z miłości do oprawcy, dla pieniędzy, oparcia). Docierały mych uszu zaledwie skrawki miodu,
jakim okładał kobitę, ale nie przez „ścianę” był moim sąsiadem- miałam się
mylić!? Pozostali mieszkańcy, czy to ze strachu czy z kurtuazji wobec machisto’ udawali niedosłuch.
No…! Nie biegam do kościoła i
do psychoanalityka też nie będę.
Ja tam staram się być
skuteczna jak nie pałą to metodą drobnych kroczków.
Drobne kroczki wywiodły mnie w
pole, przyszła pora na granat. A niech
tam rozerwę drania na strzępy, nie oszczędzę też tych zakapturzonych z Klubu
Kompletnych Kretynów.
Gdy już nie można było wysiąść
z samochodu przed naszą bramą, bo samochód obszczekany i porysowany przez sforę
rozeźlonych psów i przez tę napaść nie dało się przemknąć bezpiecznie do
ogrodu;
Wezwałam policję! Jasne, że słuszność tego,
co pazurami swoimi teraz bronić postanowiłam, musiałam udokumentować stosownym
pismem, co zrobiłam z całą maestrią pakując do jednego wora tych, co mieli
interweniować (byli słabo uchwytni, ale się ostatecznie dobrze spisali) i tych,
co się ociągali z podjęciem odpowiednich kroków, kiedy byłam bezsilna i samotna
i tych, co dawali błogosławieństwo terrorowi i wszystkie te rasowe i nie rasowe
psy za rysy ich pazurów na cudownym lakierze mojego auta i dalej to już nawet
nie pamiętam, co ja tam zmieszałam z błotem. Popaprańca nie musiałam demaskować
sam się wysypał na swoim chamstwie.
- Nie robi się tego sąsiadom!… Zaczął
jak ofiara, ale się rozkręcił i później z wrzaskiem, rzucał mięchem, groził i
pomstował, nawet policjantów obraził. Dostał to, na co zasłużył, odbił to sobie
karcąc i zamykając skowyczącego psa na całe tygodnie w kanciapie. A ja z rozdarciem duszy płakałam i się
śmiałam; Ha, ha, ha! Czego, czemu i komu się nie ma robić?...A pies, czemu nie
odgryzł katowskich łap?…
Sprawa się nie skończyła dla
Tryka, bo następnym razem nie byłoby to już tylko pouczenie. To go tak załamało,
że się w końcu machisto nieustraszony
z włości wyprowadził.
Zostali niestety Nowi. Gady, całkiem jak psy
Tryka rozjuszone, przez niego ułożone i jak on sam nie miło widziane w osadzie,
gderające i pomstujące; a to na drogą, co ją nam ich budowlańcy zrujnowali, nad
wyciętymi modrzewiami, co marnieć poczęły zabudowane cieniem ich „pałaców”,
zszokowani świerkami, które miały robić za żywopłot chroniąc ich intymności a
strzeliły w górę, przestałam je przycinać, bo na płocie dybiąc na mnie zawisły
ich drapiące druty, korzenie rokitnika sami podkopali i kłącza wrzucili na moją
ziemię teraz czort rozlazł się i zagłusza wszystko i co piękne było to
zmarnieje, a spytać czy pozwolę koparką pod płotem szarżować nie raczyli,
zbędna fatyga, przecież „Wolność Tomku”…, niezadowoleni, ze swoich śmieci
latających po wsi, bo „Pan Bóg je nosi”, wybrzydzali nawet nad moim trawnikiem
długo nie koszonym, bo kosiarkę mi wykończyli odrutowaniem jakimś
elektryfikacyjnym, wrzucając to badziewie w mój trawnik, to ją spętało, więc
się spaliła. A o słowa prawdy, że samochodowe ryczące „umcykanie” w świętym lesie nie przystoi oburzają się i wymagają
jeszcze mojej tolerancji. Kręcą nosem na wszystko, srają na ład i harmonię,
jakie tu zastali… Demokraci, bojujący o tolerancję!
Długo czekać nie musiałam na
eskalację agresji członków tego swoistego Kukluxklan’u,
zemsta sięga od urzędu do urzędu. Ale widać takie prawo nieokrzesanych. O
lokalnym rozwoju kulturalnym mowy być nie może i ja już ręki do spraw nie
przyłożę, bo teren opanowany przez prostactwo, przekupione wyborczą kiełbasą,
zaślepione jedyne swoją słusznością pogrywających frustratów.
Zajęta swoimi sprawami, litościwie spoglądam
na menażerię, która rujnuje swoją Wolność, żeby mi dowalić. Ale nie poddam się!
Amen.