Translate

środa, 29 października 2014

4 każdy sobie

    Kursujemy między portem a tankowcem-wieżą, obsługa tego kolosa to dosyć niebezpieczne zajęcie, wymaga sumienności, cierpliwości, mocnych nerwów i sporego doświadczenia, tego ostatniego Papcio posiada w nadmiarze jak na ten rejon, kiwał się przez większość swego życia na rozmaitych statkach a największe cięgi brał na północnych wodach, tutaj jest mu łatwiej, choć ma do czynienia z załogą kompletnie niedoświadczoną. Dostarczamy na „wieżę” wodę, paliwo, żywność, co dwa tygodnie wymiana załogi tankowca a co jakiś czas ustawiamy kolosa w odpowiedniej pozycji do szybu, ponieważ wiatr i prądy morskie okręcają go, sporo czasu tkwimy w pobliżu, zacumowani do bojki.  









Ogólnie nuda. W senne przedpołudnie, woda łagodnie faluje, gulgocze i chlupie pod burtą jakby gadała ze mną. Mewy przysypiają kołysane na leniwej fali.
Antena satelitarna warczy poszukiwaniu stacji. Załoga wypoczywa, każdy na swój sposób, coś tam dla siebie robi. Telefony komórkowe pasą się na mostku jak stado owiec, czasem któraś się odezwie, poderwie bosmana, który wyłożywszy bose stopy na stół nawigacyjny przegrzebuje zawartość nosa, od czasu do czasu podrywany nerwowym tikiem piśnie jakąś frazę sobie tylko znanej pieśni, przetrząśnie brudnymi paznokciami czarną, zmierzwioną czuprynę w poszukiwaniu łupieżu, potem strzepuje go ze spranych dżinsów.  
Papcio rozmyśla, chwilkę postuka na klawiaturze komputera, zerknie na urządzenia, zajrzy do jakiejś zapyziałej teczki z dokumentami, poczyta, figlarnie wydmie wargę i zatrzaśnie w brudnej oprawce urzędową wypocinę, nieśpiesznie się oddali znudzony dusznym wyziewem rozgrzanej burty ku chłodniejszej nudzie, by w zamyśleniu pozwolić wentylatorowi rozwiewać myśli. Często siedzi w bezruchu na swoim wachtowym fotelu, odcięty od wszystkiego, oddaje się przeciągowi, który mu chłodzi zwoje umysłowe a mnie sam widok rozdętej wiatrem jego koszuli o grypę przyprawia.




                                  Mam pazury nie zawaham się ich użyć!
Wyhodowałam paznokcie, prawdziwe szpony na wydelikaconych łapkach.  Wynudziłam się trochę przez brak świeżych lektur, nie mam już kordonków do szydełkowania, ani miękkich ołówków do rysowania. 

niedziela, 26 października 2014

3 słodkie powitanie

  Tunezyjska wiosna dała o sobie znać nim wpłynęliśmy do portu. Powitała nas pieszcząc podmuchem całkiem znośnego ciepła, falującego zapachem egzotycznych kwiatów, wanilii, kawy, kardamonu.
Była wyraźnie rozbudzona.



Bazar w jaskrawych barwach turkusu i szafirów zmiksowanych z czerwienią, złocił się i kipiał w gorących promieniach słońca, rozedrgany frędzlami fioletowych cieni tańczył pod parasolem zieleni. Urzekł mnie aromatyczną mgiełką gęstniejącą od przypraw przesypywanych przez sprzedawców i nieustannym ruchem w swej kolorowej mozaice.
Zakupowo; drożyzna dla biednych, tandeta dla bogaczy. Jestem minimalistką, im mniej w walizce tym lepiej, ale myślę, że nie wrócę do domu bez prezentów.
Nie wiem, kiedy ponownie zawiniemy do portu, więc parę potrzebnych drobiazgów muszę zdobyć teraz.



Wieczorem rosnący powiew wiatru furkocze sznurkami, woda chlupie wokół holownika, słony zapach smakuje do chwili, gdy do nozdrzy nie dotrze smród paszy przeładowywanej na przeciwnej kei, ten gówniany smród zabiłby mnie gdyby nie przyzwyczajenie, które pozwoliło zasnąć i obudzić się bez odruchu wymiotnego.
Przez całą noc wiał wiatr, tłocząc wodę z zatoki do portu, fala zgarnęła brud i przytrzymała w rogach basenu, zebrało się tego sporo, każdy mógł to zobaczyć; pracownicy portowi, turyści, nawet patrolujący policjanci przystawali w podziwie, sterczeli nad tym badziewiem sortując wzrokiem śmieci. Koniec końców nikt z tym nic nie zrobił.
Następnego dnia zmienił się kierunek wiatru i śmieci rozpłynęły się po całym basenie. Cóż, to był za widok! Ale nic to, byle ładnie było tam gdzie wczasują się bogacze (Antyle,…?) Tu to tylko reszta …?
Osobą, którą ów widok do żywego wstrząsnął był elegancko ubrany młody chłopak, pachnący jeszcze renomowaną uczelnią, długo stał nie mogąc oderwać oczu od wody unoszącej rozsiane śmieci, kiedy wreszcie ocknął się, wszedł na pokład i zakładając rękawiczki, płynną angielszczyzną –poprosił o śmieci. Teraz ja nie wierzyłam własnym oczom, na zrujnowanej kei stał nowiutki, lśniący czystością Pikap, do niego powędrowały worki z naszymi śmieciami.  


czwartek, 23 października 2014

2 chłonę

    Płyniemy w kierunku portu, na jakiś czas będzie można odpocząć od kołysania.
Nudy na pudy, blade słońce, towarzystwa unikam, spotkania oko w oko tylko przy „apetycznych” posiłkach, serwowanych przez rozbawionego, dumnego z siebie Klauna. Papcio zabrał na podróż książki, rozczytuję się w okrutnych, krwawych historyjkach, dobrze mi to robi a gdybym musiała, łatwiej przyjdzie mi zabijanie wzrokiem.
Czytam, dziergam koroneczki, szukam obiektów do fotografowania, psioczę na brak łączności, odliczam czas pozycją słońca i chłonę otaczającą rzeczywistość. 
Jasno błękitne niebo i słońce w zenicie, obiad a po… po widnokręgu kłębią się chmury utkane z białych obłoków zmieniających swoje kształty. Chłodny wiatr nerwowo przemyka po grzbietach falującego morza przepychając marszczącą się wodą, podrywa płachetki i rozwiewa wachlarzami wodny pył.













                            Czy tęsknię za innym jedzeniem?

środa, 22 października 2014

1 dokąd

Dawno powinnam była przejrzeć notatki, zdjęcia i podzielić się wspomnieniami z kolejnej przygody
 - spóźnione echo śruby w maszynie
 i migoczący obraz mknie pod powiekami… 
Madame, dokąd?
      
    Holownik znacznie większy, kabina dla dwojga-ciasna, ale jest łazienka. Załoga nie ta sama, wiele nowych twarzy, nie ma między nimi więzi, stali się apatyczni, nie myślą radośnie, przygasła iskra południa, czują się sprzedani, do przodu wiedzie ich marchewka, serca zostawili w domu, obowiązki przykre, bez satysfakcji a pieniądze rozeszły się nim ich dotyk poczuli. 
   Czas na holowniku upływa w różnym tempie. Myśli zakurzone wspomnieniami krążą bezładnie trochę ku przodowi a zakotwiczone w marazmie teraźniejszości.
   W dwa tygodnie straciłam cztery kilogramy. Nie przez gimnastykę, czy pracę, bynajmniej (jestem tu na wakacjach), chudnę przez brud i nieprzystosowanie moich bebechów do nienormalnych warunków, ale czuję się świetnie. Lżejsza! Sztorm już nie szarpie moich wnętrzności. Straciłam łaknienie, nie pożeram tyko kosztuję minimalne ilości ryżu, gotowanych warzyw, czasem dobrze wyglądające mięsko. Nic nie jest jak w domu, no i inny kucharz, ten jest jak kiepski klaun, pozostawia wiele do życzenia, wiedza mu wycieka niczym makaron przez zbyt wielkie oczka durszlaka, przy jej pobieraniu jest na „tak, tak, tak!”, zapytany szczerzy zęby i nic nie pamięta. Dostał czarno na białym papierze łatwą kombinację na chlebek bananowy. Przyglądałam się przygotowaniom (na tyle mi pozwolono) i oczyma wyobraźni widziałam gotowy chleb z wetkniętymi rurkami cynamonu. Klaun patrzył na poskręcaną korą cynamonową z wywalonymi zębami, które były jedynym nieruchomym elementem, reszta jego ciała powiewała niczym szmaty na wietrze a wzrokiem pytał czy bym mu nie pogryzła  tej niezmielonej przyprawy, jest twórcą kuchennego chaosu, nie może niczego znaleźć, nie dziwota, nim statek wypłynął w rejs, kiedy beztrosko spał, wykradziono mu produkty z listy ekspensive.  Upiekł chlebek, blady i bez żadnych przypraw, zbyt lepki i bez ciemnych niteczek, jakie daje przejrzały owoc, wypiek nadawał się do zjedzenia, widziałam jak zgłodniali ziomkowie Klauna rzucili się na ciasto i pożarli je z jakąś czekoladową mazią.   
Oj! Nie usłyszy mojego -magnifico! A tak się chwalił, że gotował w paryskiej restauracji.
   O 10-tej rano – smrody - garling się pali na wściekle rozgrzanej oliwie.
– To jakiś rytuał? Sola, delikatna ryba mogłaby smakować niebiańsko z odrobiną masła i koperku. Nasz Klaun ją smaży, aż skruszeją ości, żarcie musi smakować za niczym.  
Zalat- mówi podając sałatkę, ale to nie sałatka tylko warzywa utopione w szklistym tłuszczu, zalatujące archaiczną oliwą, pozbawione przypraw  
- Dowal zasmażkę!- przemknęło mi przez myśl, ale żeby nie walnęły mi nerwy zamarzyłam o fettuccine w sosie śmietankwo–maślanym, marzenia koją nerwy.


Nie posiadam zdolności pedagogicznych, nie nauczę gotować garkotłuka, raczej przywyknę do żarcia i konsumować będę jak raczy rzucić na blat rzekomo czystego stołu i zjem co poda.




poniedziałek, 20 października 2014

gdy nic się nie dzieje...

Kolory jesieni coraz trudniej przedzierają się przez mgłę, w źdźbłach traw przycupnęły maleńkie kwiatuszki.


Ostatnio … nie działo się nic, poza upływem czasu.
Przeglądam zdjęcia
- spóźnione echo śruby w maszynie i migoczący obraz mknie pod powiekami…


… Madame zaraz po powrocie z wielkiej przygody opisanej pod etykietą fala, poddała się renowacji, tj. stary kominek zezwoliła wyburzyć i postawić nowy a osobiście, łaskawą była rozpakować walizki i oczekując na nowe, marzyła o… nie wiedzieć o czym, bo szybko się spełniło i jakiś miszmasz wspomnień i marzeń wezwał do podjęcia decyzji o kolejnym wyjeździe tam, gdzie tyrają Faceci dla śmierdzącej mazutem forsy. 
   Madame zawsze impulsywna była, imała się różnych rzeczy niekoniecznie w damskim guście. 


środa, 15 października 2014

przyzwoitość-"psia mać"


 „Nienawiść zaślepia,
gniew ogłusza,
a ten, kto pragnie zaspokoić żądzę zemsty,
może przypadkiem napić się goryczy.”
  
Nie jestem typem awanturnicy, ani wścibska, ani zachłanna, nie mam nic z „psa ogrodnika”. W naszej cywilizacyjnej dżungli staram się żyć tak, by wilk był syty i owca cała. (…?)
Tak jak innym, życie dowali mi czasem, że nie jest w smak, ale co tam- minie i zniesmaczenie.
Lubię ludzi, czasem ich nawet potrzebuję, ale jestem samotnicą z rozbudowaną strefą nietykalności. Dlatego osiadłam- prawie w głuszy leśnej.
  Nie powiewało solidarnością środowiska, kiedy nowy sąsiad w złych zamiarach, co rusz osaczał moją skromną osobę, samotnie doglądającą domostwa, kiedy Papcio wybył na jakiś czas w świat.
 Cóż, trafił się nam taki Nowy - samo piekło go przysłało. Tryk paskudny, z takich, co nie zaprzyjaźni się z nikim, bo woli zniewolić. Ale to nie tylko on taki był pokręcony, okoliczne towarzystwo, pokazało swoją „klasę”. Łechtali się z Nowym, zabawiali w jakąś macanką „inteligencką”, przekrzykiwali w ekstrawaganckich zakrapianych spotkaniach okazjonalnych, każdy u siebie i ze swoimi. Doszło do tego, że zaczęli się przebijać z Nowym we wszystkim, w dobrym; jak choćby rozmiar i ilość kwiatów w ogrodzie i niekoniecznie pozytywnych dyscyplinach a nawet w wyszukiwaniu i sprowadzaniu na wiochę regionalnych kapel, jakby nagle zbrakło im biesiadnych ballad, do ukraszenia „rykowisk”.
Gdy pycha i kompletne skretynienie ogarniało tą menażerię, z pęknięciem duszy, ja mysz myk pod miotłę, morda w kubeł, zamykałam się ze swoimi strachami w „dziupli”.
 Jako jedyna w okolicy bez obronnego psa (przyjaciela …?) - Nie darzę psów żadnym uczuciem od dzieciństwa, bo onegdaj piesek bawiący się ze mną i innymi dziećmi, (nigdy nikogo nie ugryzł, ale) złapał mnie za łydkę tak, że do dziś odczuwam wygryzioną jego wierność i łagodność. Nie „biorą” mnie wierne ślepia, ładne mordki, raczej dbam o całe portki. Toteż, gdy pojawił się ten Nowy uzbrojony w psią wierność, siarkę poczułam! Wiedziałam, że na pewno czeka mnie nic dobrego. Węch mnie nie zawiódł.
Kundelek, pomiot szatański, zbliżony rasowo do ratlerka, wdzierał się podkopem na moją posesję, stawał pod drzwiami, zadzierał rozszczekany pysk i dawał pokaz swojej wytresowanej zajadłości.
   -„Głupia babo to mały piesek on się boi!”- Wykrzyknął rozgniewany Tryk, kiedy odskoczyłam od płotu jak jego psinka z jazgotem, spieniona nieoczekiwanie naskoczyła na siatkę.
- Śmiać się, płakać?- Zmilczałam. Pomyślałam a niech to, rozdęło mu ego, słońce wypaliło mózg?
Znam zwyczaje psie i to i owo o nich wiem. Małego złośliwca, ślepo-wiernego druha piekielnej miernoty rozgryzłam w mig. Gdy kundel pod moim oknem ujadał, w krzakach na swoim gruncie za płotem swoim i moim, (bo między płotami na 30 m szerokie, puste pole było) psinkę do ataku zagrzewał pan jego. Mogłam wyjść przepędzić zwierza, ale takie tchórzostwo, podkręciłoby tresera, a co gorsze mógł mnie oskarżyć o napaść na psinę, bo przecież był zapalonym miłośnikiem zwierzątek.
Co miałam robić? Oparłam się na łokciach w oknie mojego poddasza, zatkałam uszy, wystawiłam w uśmiechu zęby na wietrzenie. Piesek szalał, dostał takiego bigla, że wyszli okoliczni obserwatorzy mający się oficjalnie za zacnych, przyzwoitych sąsiadów i przemykając pod swoim pięknie przyciętym żywopłotem chichrali się czekając na rozwój akcji.
Piesio szczekał w ciszę leśną, śliniąc moje schodki oskomą zapatrzony w mój uśmiech. Właściciel bestii zawiedziony rozwojem sytuacji, ukryty w krzakach choćby chciał nie mógł się ujawnić a chciał szczekacza po kwadransie odwołać. Kokosił się i ręcznym manewrem usiłował przywołać zwierzątko, ale bestia się zbuntowała i przestać nie chciała. Widać we krwi już miała tyle jadu, co pan jej- terrorysta wioskowy. Po kolejnym kwadransie szczekanie chrypieć zaczęło. Zachwyciło mnie to chrypienie i przetrzymałam je moim tajnym sposobem przez kolejny kwadransik. Tydzień bestia nie szczekała, bo nie mogła wydusić z siebie głosu żadnego.
Nowy przekonał się i wiedział już, że nie rusza mnie malizna, wypożyczył psa solidniejszego, grozę wzbudzającego od jakiegoś naiwniaka nie świadomego celu, do jakiego miał ów zwierz służyć.
 No! Teraz spacerowanie z pieskami bez smyczy i kagańca każdego dnia miało mnie (i innych też, acz w mniejszym stopniu) zmusić do zaryglowania się w chacie. Bestie szczekały, jak tylko nos wystawiłam. Okolica cala żyła spietrana watahą, ale niebojaźliwi, swoje własne bestie mający z udawaną obojętnością, sporadycznie podnosili z lekka urażone nosy na upierdliwego sąsiada i jego stróży ładu i porządku, ale robili to tak żeby o brak dyplomacji nie być sądzonym.
Za to ja ciągle jak idiotka w kółko tuptałam albo stałam z odbezpieczonym granatem, chętna dowalić popaprańcowi, jego psom i w ogóle wszystkim psycholom.
Psiarnia urosła z czasem w ilość i z tą moją odwagą kiepsko było. Nie przywykłam obawiać się własnego cienia, z duszą na ramieniu przemykać do drewutni po drwa.
Nowy, gonił po wsi bez opamiętania, nosiło go jakby się nażarł viagry. Nocą okrążał nasze siedzisko, słychać było jak siatką siepał zboczeniec. Światła przy chacie się zapalały, bo wyczulone na gorących ogierów. A ja z siekierą pod poduszką, samotne nocki spędzałam.
Tak było przez sezon letni. Czas przyniósł dalsze rozpasanie popaprańca. Gonił z taczkami dookoła mojej działki, jak w koło stadionu, może dla sportu 125 x 45 m. dookoła mojej  „wyspy”, ale przeważnie po zmroku, coś tam pod mój płot sypał, kopał, może kreta w delegację odprawiał, bo nagle pojawiło się mrowie kopców. Pomyślałam - pies mu mordę lizał!  Cudotwórca, wbrew przepisom, jakie nas wszystkich obowiązywały, podzielił ziemię tę, co ją dopiero kupił i to, czego nie można było, dokonał, łamał przepisy proste jak drut- mordę sobie mną wycierał, intrygował po ludziach, urzędach i gdzie się dało i  to skutecznie- czemu? Teraz już wiem - żebym nie zablokowała niecnych jego zamiarów.
Milczeć miałam i wybaczać, żyć w strachu. No…! Co to, to nie! „Zaraza” to moja ksywa.  
Ja trwogą przejęta z bezsilnością akceptować miałam hierarchię i rytuały a rozzuchwalony oszołom szczuł pieski z zapamiętaniem.
 -Już dłużej tego nie wytrzymam! - myślałam załamana.
 Brama zamykana na skobel, żeby dziki nocą nie zaorały moich grządek, raptem sama się otwierała, a wypożyczony przez oszołoma pies długowłosy Collie, wpada na mnie jak siekiera na drwala. Poleciały polana na psa, bardziej ze strachu niż z zamiarem odgonienia intruza. Serce mi waliło jak oszalałe.
- Nie poddam się!                                      
 A kiedy przycinałam gałęzie przy płocie za plecami charkot dał się słyszeć i już wisiał wgryzając się w siatkę psiajucha- ratlerek a jurny władca stada, zagrzewał do walki całą sforę bestii.  -Brać ją!- Powtarzał półgłosem, ale Collie pamiętająca klocki opałowe, nauczona przykrym doświadczeniem trzymała się ścieżki daleko od siatki, kundelek patrzył wiernie na pana przełykając niemo ślinę, kilka przybłęd zrzeszonych przy treserze, niewyszkolonych jeszcze a zdezorientowanych nagłym rozkazem, rozpierzchło się po lesie za wiewiórkami, tylko jeden wierny pognał ku bramie, która tym razem była szeroko otwarta, bo przywieźli nam z lasu kloce na opał. Cisza była, bo wywrotka się zacięła, więc nowego, wiernego, wielkiego wilczura, większego ode mnie, nic nie powstrzymało żeby „z wywiniętymi” kłami wparować do mojego ogrodu i wprost na mnie błyskawicznymi skokami szusować. 
   - Ratuj Boże! - Już szykowałam lotny plan umieszczenia w tej jego potwornej paszczy sekatora i kiedy znajdował się pięć kroków przede mną, nie byłam jeszcze zdecydowana czy lepiej żeby sekator był otwarty, czy zamknięty?  Szczęściem, Ludkowie leśni zreperowali to ustrojstwo, co robotę zastopowało, runęły kloce z blaszanej naczepy i narobiły rumoru. Pies zebrał brew do kupy, zarył przednim zawieszeniem i zawrócił do swojego opiekuna, który jakby nigdy nic minął otwartą bramę spacerowym krokiem nie spoglądając nawet w moją stronę!    
 A wyłom w prawie, jakiego się był dopuścił Tryk rozdrabniając działkę w celach zarobkowych wykorzystali nowi- wcale nie lepsi- ci, co kupili jego pole i niemal na dziko, albo lewizną omijając prawo, budowali to, co im się podobało, nie bacząc czy jest woda, gdzie ścieki popłyną i czy nie wadzą innym. Oni dawali teraz przyzwolenie i moc Trykowi a Łaskawca naigrawał się z nich i „doglądając” budowy podbierał o zmroku ich materiały i taszczył z rumorem w blaszanych taczkach do swojej kanciapy. Lubił ze swoim pieskiem przy piwku zasiąść na drewnianych balach przyszłej „hacjendy konowalskiej” rosnącej pod samym moim nosem. Słyszałam raz jak zapewniał zwieszony nad wiernym towarzyszem; -„Benek ty mi jeszcze z ręki będziesz jadł”- Myślałam, że to do psa, ale okazało się, że miał na myśli właściciela „hacjendy”.
 Tryk nie pomny skutków swoich wcześniejszych poczynań (przecież to bezmózgowiec), próbował po „dobroci” zwerbować mnie do haremu swoich ofiar rodzinnych, paplając na lewo i prawo, żem utalentowana a jego osamotniona kobitka winna mieć taką towarzyszkę.  (A lał żoneczkę, „aż miło” - ja to bym nawet 5 minut nie słuchała poniżających po alkoholowych upierdliwości i tej jego agresji, ale czego się nie robi z miłości do oprawcy, dla pieniędzy, oparcia).  Docierały mych uszu zaledwie skrawki miodu, jakim okładał kobitę, ale nie przez „ścianę” był moim sąsiadem- miałam się mylić!? Pozostali mieszkańcy, czy to ze strachu czy z kurtuazji wobec machisto’ udawali niedosłuch.
No…! Nie biegam do kościoła i do psychoanalityka też nie będę.
Ja tam staram się być skuteczna jak nie pałą to metodą drobnych kroczków.
Drobne kroczki wywiodły mnie w pole, przyszła pora na granat.  A niech tam rozerwę drania na strzępy, nie oszczędzę też tych zakapturzonych z Klubu Kompletnych Kretynów.
Gdy już nie można było wysiąść z samochodu przed naszą bramą, bo samochód obszczekany i porysowany przez sforę rozeźlonych psów i przez tę napaść nie dało się przemknąć bezpiecznie do ogrodu;  
   Wezwałam policję! Jasne, że słuszność tego, co pazurami swoimi teraz bronić postanowiłam, musiałam udokumentować stosownym pismem, co zrobiłam z całą maestrią pakując do jednego wora tych, co mieli interweniować (byli słabo uchwytni, ale się ostatecznie dobrze spisali) i tych, co się ociągali z podjęciem odpowiednich kroków, kiedy byłam bezsilna i samotna i tych, co dawali błogosławieństwo terrorowi i wszystkie te rasowe i nie rasowe psy za rysy ich pazurów na cudownym lakierze mojego auta i dalej to już nawet nie pamiętam, co ja tam zmieszałam z błotem. Popaprańca nie musiałam demaskować sam się wysypał na swoim chamstwie.
   - Nie robi się tego sąsiadom!… Zaczął jak ofiara, ale się rozkręcił i później z wrzaskiem, rzucał mięchem, groził i pomstował, nawet policjantów obraził. Dostał to, na co zasłużył, odbił to sobie karcąc i zamykając skowyczącego psa na całe tygodnie w kanciapie.  A ja z rozdarciem duszy płakałam i się śmiałam; Ha, ha, ha! Czego, czemu i komu się nie ma robić?...A pies, czemu nie odgryzł katowskich łap?…
Sprawa się nie skończyła dla Tryka, bo następnym razem nie byłoby to już tylko pouczenie. To go tak załamało, że się w końcu machisto nieustraszony z włości wyprowadził.
   Zostali niestety Nowi. Gady, całkiem jak psy Tryka rozjuszone, przez niego ułożone i jak on sam nie miło widziane w osadzie, gderające i pomstujące; a to na drogą, co ją nam ich budowlańcy zrujnowali, nad wyciętymi modrzewiami, co marnieć poczęły zabudowane cieniem ich „pałaców”, zszokowani świerkami, które miały robić za żywopłot chroniąc ich intymności a strzeliły w górę, przestałam je przycinać, bo na płocie dybiąc na mnie zawisły ich drapiące druty, korzenie rokitnika sami podkopali i kłącza wrzucili na moją ziemię teraz czort rozlazł się i zagłusza wszystko i co piękne było to zmarnieje, a spytać czy pozwolę koparką pod płotem szarżować nie raczyli, zbędna fatyga, przecież „Wolność Tomku”…, niezadowoleni, ze swoich śmieci latających po wsi, bo „Pan Bóg je nosi”, wybrzydzali nawet nad moim trawnikiem długo nie koszonym, bo kosiarkę mi wykończyli odrutowaniem jakimś elektryfikacyjnym, wrzucając to badziewie w mój trawnik, to ją spętało, więc się spaliła. A o słowa prawdy, że samochodowe ryczące „umcykanie” w świętym lesie nie przystoi oburzają się i wymagają jeszcze mojej tolerancji. Kręcą nosem na wszystko, srają na ład i harmonię, jakie tu zastali… Demokraci, bojujący o tolerancję! 
Długo czekać nie musiałam na eskalację agresji członków tego swoistego Kukluxklan’u, zemsta sięga od urzędu do urzędu. Ale widać takie prawo nieokrzesanych. O lokalnym rozwoju kulturalnym mowy być nie może i ja już ręki do spraw nie przyłożę, bo teren opanowany przez prostactwo, przekupione wyborczą kiełbasą, zaślepione jedyne swoją słusznością pogrywających frustratów.

 Zajęta swoimi sprawami, litościwie spoglądam na menażerię, która rujnuje swoją Wolność, żeby mi dowalić. Ale nie poddam się!  Amen.

piątek, 10 października 2014

pełnia...

W górze nie słychać już pogęgiwań, które kierowały nasze spojrzenia ku niebu w poszukiwaniu kluczących na zachód ptaków – odleciały.
Pełnia Myśliwych. Strach krwawo lśni nad lasem, jest zapowiedzią strzałów boleśnie przeszywających ciszę. Zwierz w lesie nie ma lekko, cudem przetrwał oblężenie letników, grzybiarzy i ich bestii zawleczonych w leśną ostoję. 
Psia mać” - temat gorący o tej porze. Psy będą biegać samopas do lasu, srać pod moją bramą, na chodnik, uprzykrzać na sto sposobów życie. Wiem niektórzy kochają swoje zwierzęta – mają do tego prawo. Tylko niech psinka nie wypłoszy z lasu zwierza jak poleziesz tam rwać konwalie, jagody, grzyby i co tam uważasz, że czeka jak niczyj łup.
 Czepiam się?... A no nie!... nieogrodzona część mojego pola, niektórym służy nie tylko za wysypisko polibacyjne, wyczesują tam psy pozostawiając zapchlone kłaki z kleszczami, które pupile załapały w odległych podmiejskich  laskach, rozjeżdżają grzybne nawracając autem pomiędzy dopiero wysadzonymi drzewkami, mają w nosie co robią pupile, które korzystając z wolności bezgłośnie „przejechały” się na sarnach i żurawiach - jeden ptak ucierpiał- właściciele psów nawet tego nie zauważyli, tak byli zajęci sobą. Żurawie krzyczały, ale one tak mają a osaczone sarny mało nóg nie połamały w popłochu. Jeszcze nie należę do Związku Łowieckiego – odstrzeliłabym psy, może właściciele zrozumieliby, że tolerancja to nie to, co sobie tam w podchmielonych łepetynkach kombinują. Wykombinowali, że ja to kłopoty.
  Chcecie żeby Was kochano to kochajcie rozsądnie kudłatych pupilów, obok są inne istoty i mają prawo żyć, cieszyć się zieloną trawką, ciężko zdobytym obuwiem, oddychać normalnie pełną piersią wciągać radość tak jak Wasz pies kiełbasę  … a być może nikt nie będzie merdać na Was gorącym mandatem.
Jeśli możecie nie bierzcie przykładu z idiotów, nie idźcie ich drogą, bo obsrana!


środa, 1 października 2014

wczesna jesień

Księżyc Podróżników hipnotycznym światłem wiedzie ptaki w jedności po chmurnym niebie, snują się falującą linią i z konsekwencją w szyku kluczą tam gdzie będzie im lepiej. Przewietrzą żagle płynąc w świat obrać nowy port na zimowy dom. Nam pozostaną kolorowe liście, zwiędłe trawy, mgliste poranki i wiatr zbyt chłodny by przed snem z kubkiem gorącego mleka paradować w negliżu o zachodzie słońca.

Nasze marzenia niech się spełniają i nabierają barw jesiennych liści.
Za naszym oknem pada deszcz,
na piecu skrzypce stroi świerszcz,
dziewczyny płaczą, bo skończyło się już lato
i tylko słychać gdzieś...
Koncert jesienny na dwa świerszcze
i wiatr w kominie.
W ogrodzie zasnął pod gruszą chochoł
i śni o pięknej dziewczynie,
a strach na wróble przydrożne wierzby liczy,
tańcząc na miedzy w objęciach polnej myszy.
Koncert, koncert,
koncert jesienny na dwa świerszcze
i wiatr w kominie,
koncert, co z babim latem odpłynie,
odpłynie, odpłynie, odpłynie, odpłynie,
odpłynie, odpłynie, odpłynie...
Pnie drzew pokryły się dawno mchem,
wiatr rozwiał jeszcze jeden dzień,
a na ścierniskach pozapalały się ogniska,
w oddali snuje się...
Wywietrzał dawno zapach żniw,
szczelnie zamknięto wszystkie drzwi,
ludzie czekają,
może już jutro będzie biało,
pod piecem cicho brzmi...
Koncert jesienny na dwa świerszcze
i wiatr w kominie.
Uciekł na drogę, pokochał wierzbę
i nagle gdzieś się rozpłynął,
a strach na wróble leży samotny w polu,
mysz go rzuciła, uciekła do stodoły.
Koncert, koncert,
koncert jesienny na dwa świerszcze
i wiatr w kominie,
co ze świerszczami zasnął już na zimę,
na zimę, na zimę, na zimę, na zimę,
na zimę, na zimę, na zimę...