Dawno powinnam była przejrzeć notatki, zdjęcia i podzielić się
wspomnieniami z kolejnej przygody
- spóźnione echo śruby w maszynie
i migoczący obraz mknie pod powiekami…
Madame, dokąd?
Holownik znacznie większy, kabina dla dwojga-ciasna, ale jest łazienka.
Załoga nie ta sama, wiele nowych twarzy, nie ma między nimi więzi, stali się apatyczni,
nie myślą radośnie, przygasła iskra południa, czują się sprzedani, do przodu
wiedzie ich marchewka, serca zostawili w domu, obowiązki przykre, bez
satysfakcji a pieniądze rozeszły się nim ich dotyk poczuli.
Czas na holowniku upływa w różnym tempie. Myśli zakurzone
wspomnieniami krążą bezładnie trochę ku przodowi a zakotwiczone w marazmie
teraźniejszości.
W dwa tygodnie straciłam cztery kilogramy. Nie przez gimnastykę, czy
pracę, bynajmniej (jestem tu na wakacjach),
chudnę przez brud i nieprzystosowanie moich bebechów do nienormalnych warunków,
ale czuję się świetnie. Lżejsza! Sztorm już nie szarpie moich wnętrzności.
Straciłam łaknienie, nie pożeram tyko kosztuję minimalne ilości ryżu,
gotowanych warzyw, czasem dobrze wyglądające mięsko. Nic nie jest jak w domu,
no i inny kucharz, ten jest jak kiepski klaun, pozostawia wiele do życzenia,
wiedza mu wycieka niczym makaron przez zbyt wielkie oczka durszlaka, przy jej
pobieraniu jest na „tak, tak, tak!”, zapytany szczerzy zęby i nic nie pamięta. Dostał czarno
na białym papierze łatwą kombinację na chlebek bananowy. Przyglądałam się
przygotowaniom (na tyle mi pozwolono) i oczyma wyobraźni widziałam gotowy chleb
z wetkniętymi rurkami cynamonu. Klaun patrzył na poskręcaną korą cynamonową z
wywalonymi zębami, które były jedynym nieruchomym elementem, reszta jego ciała
powiewała niczym szmaty na wietrze a wzrokiem pytał czy bym mu nie pogryzła tej niezmielonej przyprawy, jest twórcą
kuchennego chaosu, nie może niczego znaleźć, nie dziwota, nim statek wypłynął w
rejs, kiedy beztrosko spał, wykradziono mu produkty z listy ekspensive. Upiekł chlebek, blady i bez żadnych przypraw,
zbyt lepki i bez ciemnych niteczek, jakie daje przejrzały owoc, wypiek
nadawał się do zjedzenia, widziałam jak zgłodniali ziomkowie Klauna rzucili się
na ciasto i pożarli je z jakąś czekoladową mazią.
Oj! Nie usłyszy mojego -magnifico! A tak się chwalił, że gotował w paryskiej restauracji.
O 10-tej rano – smrody - garling się
pali na wściekle rozgrzanej oliwie.
– To jakiś rytuał? Sola, delikatna
ryba mogłaby smakować niebiańsko z odrobiną masła i koperku. Nasz Klaun ją smaży,
aż skruszeją ości, żarcie musi smakować za niczym.
– Zalat-
mówi podając sałatkę, ale to nie sałatka tylko warzywa utopione w szklistym
tłuszczu, zalatujące archaiczną oliwą,
pozbawione przypraw
- Dowal zasmażkę!- przemknęło
mi przez myśl, ale żeby nie walnęły mi nerwy zamarzyłam o fettuccine w sosie śmietankwo–maślanym, marzenia koją nerwy.
Nie posiadam zdolności pedagogicznych, nie nauczę gotować garkotłuka, raczej przywyknę do żarcia i konsumować będę jak
raczy rzucić na blat rzekomo czystego stołu i zjem co poda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz