Translate

środa, 26 listopada 2014

12. rekin

Papcio czasem musi odpocząć, odzyskać siły, w końcu nie można pracować za innych, na okrągło. Sprawdził czy załoga wie, co ma robić, czy klimatyzacja działa i po obiedzie rytualnie wyciągnął się w koi. Minęło pięć minut w kabinie rozległo się chrapanie, z urządzenia dbającego o chłodny spokój śniącego, śniegiem pluć zaczęło, pingwiny dbały, by fabuły snów rozwijały się swobodnie. Mój kark niestety z zimna zesztywniał, salwowałam się ucieczką na mostek, kosteczki wygrzać na słoneczku i jako urodzony inspektor od higieny i pracy z nudów szpiegować załogę.  
Wachtę pełnił mój ulubieniec, więc miałam gwarantowany spokój i całkiem miłe towarzystwo. Reszta załogi gdzieś się rozpierzchła - „kota nie ma, myszy harcują”.

Na rufie krzątał się „wyświęcony” nasz pierwszy oficer, on ciągle coś porządkował, nawet polecenia, które wydał załodze wypełniał osobiście i to bez szemrania, teraz dopadł bosmana, wymusił na nim chaotyczne oznaki aktywności, to, co zeskrobali przed południem a spłukane słodką wodą wyschło na pieprz, w dzikim pośpiechu i bez podkładu na czarno, zamalowali z pierwszym w roli „bata” rzecz jasna.

Bosman, masywny gość musiał zgłodnieć, bo po kwadransie z kuchni wydobywał się już swąd przypalonego boczku, wściekle ostrej zielonej papryki „grillowanej” na tym samym tłuszczu i filipińskie wonności, od których mnie mdliło. Po schrupaniu wysmażonego na sztywno boczku i pozostałych specjałów na pokład wyszli z poczuciem sytości i z wielkimi butlami wody niegazowanej. Znaczy się pora na odpoczynek.
Zdjęłam z parapetu książkę; „Miłość jedynego mężczyzny” - Może to coś dla mnie? Odkurzyłam porządnie, bo Papcio cisnął ją dawno w kąt, widać nie była dla niego dość krwawa, zapakowałam znajdę w podwójną stronę jakiegoś tygodnika i zapominając o świecie na całą godzinę zagłębiłam się w lekturze.
Przeraźliwy song-miauk kazał mi się rozejrzeć. Wachtowy miał zwyczaj podśpiewywać, ale nie urządzał dramatycznych koncertów, jakby kota żywcem ze skóry obdzierali, skończył wachtę i cichutko się oddalił, dostrzegłam, że zszedł właśnie po drabince, zadowolony ze zmiany starej, obszarpanej bandery na nowiutką, milczał od rana i uśmiechał się do swoich myśli. Dla niego to ważne, z kim i gdzie pracuje. Jest młodym ojcem czterolatka, od pół roku z dala od rodziny, mogło mu się wymknąć miauczenie, ale to nie on, to aspirujący do kapitańskiego szczebla pierwszy oficer, że nic nie potrafił zrobić dobrze, na aspiracjach stanie, stał teraz niemota przy komputerze, hipnotycznie wpatrzony w klawiaturę i ponownie zamiauczał, już nie tak przeraźliwie, przeszkadzał mu wetknięty między zęby umocowany w kościanej lufce papieros. Miał na sobie upaprany czarną farbą, zielony kombinezon, na prawym pośladku elegancko zwisające, paskudne rękawice robocze, które brudziły sprzęty w nawigacyjnej, najwyraźniej coś musi upaprać, żeby miał co myć. Oderwana do lektury, uznałam inspekcję za zakończoną, wyszłam na słońce gapić się na wodę.  
Ławica małych rybek w popłochu wyskakiwała z wody niczym wstrząsany wachlarz, lotem ślizgowym ponad powierzchnią uciekała przed niewidocznym drapieżnikiem, wpadając z pluskiem w mętną wodę ubiła pianę, która drobnymi bąbelkami trwała jeszcze przez chwilę znacząc trop prześladowcy. Rybki skryły się w cieniu pod burtą holownika i zapanowała cisza. Kręgi i bąbelki znikły, ale nagle pojawił się dwukrotnie większy okaz, również czmychnął w zacienione miejsce pod rufą i tylko spokojna woda w basenie portowym lekko falowała kołysząc bąbelki pozostawione przez uciekiniera. Słońce przypalało mi skórę, gdy tymczasem w chłodnym wnętrzu mędrek tkwił ciągle przed komputerem. Zaledwie kilka rutynowych zdań raportu zajmowało mu godzinę. Tarasował przejście, nie sposób było prześlizgnąć się koło niego i z powodu tych jego brudnych rękawic, zrezygnowałam całkowicie z chłodzenia się na mostku, stanęłam w cieniu wypatrując najmniejszego ruchu. Woda się zakotłowała od ryb, nadleciały białe ptaki zerkając w tę kotłowaninę zwieszały głowy i dziobem celując pikowały w dół, zanurzając się całkowicie i na sekundę traciłam je z oczu a one wylatywały z wody czasem tylko gwałtowniejszym machnięciem skrzydeł otrzepując z nadmiaru wilgoci pióra, znów gotowe były do ponownego ataku na zdobycz, nurkowały aż kotłowanina całkiem ustała. Mogłabym godzinami przyglądać się tym łowcom, przysłuchiwać się ich odgłosom i pluskom wody. Śledząc odblaski zachodzącego słońca w marszczącej się wodzie, czułam nadchodzący zmierzch.  Chłodne podmuchy wiatru zahaczały drobne fale zadzierając je. W ostatnich promieniach słońca dostrzegłam na wodzie osiadły kurz. Wielką jego plamę rozedrganą miliardem punkcików rozciągał wiatr, rozrywał na mniejsze podłużne i rozczesywał w długie pasma. Ptaki nadal nurkowały w te miejsca gdzie było poruszenie. Gapiłam się na wodę i na statki wpływające do portu i na miasto zapadające się w cień. Jaskółki krążyły nad placykami, okrążały budynki, wpadały chmarą w uliczki i znów wzbijały ku górze by za chwilę zapikować w głąb, znikły na moment niemal wszystkie ze świergotem wystrzeliwały ku zatoce by poszybować nad wodą krzyżując loty z innymi ptakami, które podobnie jak jaskółki szykując się do nocnego odpoczynku, żegnały ostatnie westchnienie dnia. Nim słońce skryło się całkiem za miastem zrobiło mi się zimno. Zerknęłam jeszcze na wodę w basenie portowym. Wielka ławica ryb rozbiła się na kilka mniejszych, na wodzie powstały kręgi, duże ryby zaczęły wyskakiwać w popłochu, chlupotem rozbijały wodę, nagle pokazała się wielka płetwa.
-Rekin! – krzyknęłam - Uciekajcie!
-Pora na kolację! -Usłyszałam za sobą głos Papcia.

2 komentarze:

  1. i teraz mnie WNERWIŁAŚ kobieto !!!!!!!!!!!!!!!!!!!! jak można kończyć opowieść w takim momencie ???????????????????????!
    macha mocno zbulwersowana Dośka

    OdpowiedzUsuń
  2. No... ale tu ciekawie. I jak Dosia-Gryzmolina się wpisuje znaczy się znajomi są.
    Będę zaglądać, bo mi się podoba.
    Czekam na ciąg dalszy tego Rekina...

    OdpowiedzUsuń