Translate

piątek, 15 listopada 2013

3 plamka…

Po cudnie błękitnej wodzie spokojnie i wolniutko oddalaliśmy się od pięknej Sycylii w kierunku Malty, gdzie miało się rozstrzygnąć to i owo odnośnie naszej podróży.
Z nadzieją i z nieopisaną radością w dal płynęłam, chłonąc każdą chwilę, bo wreszcie byłam wolna od obowiązków, kołomyi i niemożebności wszelakich. 







 Na Malcie czekało na nas paliwo, słodka woda, miał też być prowiant.
Było ostro! Kapitan wściekły, bo utopiony w papierach, napotkawszy zgraję niekompetentnych ludzi musiał gonić robotę, więc z ważnymi interesantami na karku, wywijał tańce z pieczątkami, gubił i odnajdywał długopisy, nawet zapomniał wrzucić coś na ruszt dla pokrzepienia, do tego podczas tankowania paliwa dwaj Gamonie za nic mając swoje obowiązki, zagadani z ziomkami, rozlali olej, a sprawę rozlewu zbagatelizowali drobiazgiem nazywając i powiem więcej, poza plecami rozgniewanego kapitana młynki na czołach swoich kręcili.
O! Słowa grubsze gęsto leciały. Papcio klął jak leci, przekonany, że skoro stoimy w paskudnym porcie a piękno to już jedynie za morzem i nić wątła z pamięcią je łączy, to nie warto pchać się w kłopoty, czyli kary i nawet gorzej, bo kiedyś Natura z grubej rury przywali i to wszystko przez takiego durnia z przepaskę na oczach, z zaciskami na nozdrzach, takiego, co nie wgryzie się w rozum, napaskudzi Neptunowi i jeszcze mąci w głowie wszystkim, że to tylko - Plamka na Naturę skapnęła.   
- A negliż prawdy?…Hę! Jak można patrzeć od niechcenia na dalsze losy świata i beztrosko kosztować dobrodziejstw? - ryknąć chciałam, mierząc miernoty wściekłym spojrzeniem.
Smrody paliwa i zastanej ohydy wyzierającej spod pomostów krążyły po okolicy, jeszcze długo po zmroku ulatując z ciepłymi podmuchami. 
Byliśmy wyczerpani, zestresowani i głodni.  Papcio miał to i owo na głowie, załoga znikła z pokładu i tylko stuki i szurgania w kuchni świadczyły o tym, że coś zjemy, ale zjawił się jakiś człowiek cenne chwile kradnąc odroczył nasz posiłek. Kolejne chwile upłynęły mi na gorączkowym poszukiwaniu w szafie tego, czego tam nie było i ekspresowym strojeniu się na kolację z owym człowiekiem.
Kolacja była mocno spóźniona, bo długo jechaliśmy samochodem mrocznymi uliczkami, później korowód i ceregiele wielkie wokół wieczerzy, która wykwintem miała się nijak do sytuacji i naszego wyczerpania. Śmiesznym się wydawał nie tylko przepych i ceremoniał, drażniły cudaczne maniery i sztućce groźnie nacierające na mnie ilekroć głowa opadała mi senną grawitacją wciągana wprost na krewetki unurzane w pomarańczowym sosie. Nie opowiem tutaj, co i jak smakowało -zjadliwe było i tyle.
Było dobrze po północy kiedy ziewający i mocno zaniepokojony o nasze żołądki kucharz usiłował zaciągnąć nas do mesy. Tam dopiero odzyskałam humor i smak. Neska z mlekiem to było to, czego mi trzeba było przed snem. 
Szumi morze, topi myśli w sytości piany.
Fala woła tak, tak!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz